Irmina
Wolniak
Newsletter: wciśnięcie guzika "wyślij" jest równoznaczne z wyrażeniem zgody na przetwarzanie danych przez Fundację Rozwoju Przedsiębiorczości "Twój StartUP", w której mam swój startup, w celach marketingowych i wysyłania informacji handlowej. Informujemy o prawie do wycofania zgody. Pełne informacje dostępne są w regulaminie i polityce prwatności.
Irmina
Wolniak
Strona www stworzona w kreatorze WebWave, ale przeze mnie ;)
Pisanie o rozpadzie kościoła jest trochę jak grzebanie w starej ranie. Można by zapytać po co? Po co do tego wracać i rozpamiętywać? Zwłaszcza jeśli tak jak w naszym przypadku minęło już kilka lat. Raczej bardziej pożądany jest schemat: przebacz, zapomnij, zacznij żyć tu i teraz. Brzmi to zdrowo i solidnie. Jednak bywa, że kiedy przechodzimy do praktyki ten schemat nas zawodzi i pomimo naszych starań trudno jest zapomnieć, bo jak zapomnieć, jeśli stare rany ciągle się odzywają i zaczynają boleć w najmniej pożądanym momencie? No i kolejne pytanie: Skoro można o tym zapomnieć, to dlaczego ta rana dalej boli i nie daje spokoju? Jeśli rana goi się prawidłowo, to zostaje po niej tylko blizna - jedyne wspomnienie po tamtej chwili. Ale jeśli rana pomimo powierzchownego zagojenia nadal boli, to znaczy, że nie jest wyleczona, zapewne w środku jest stan zapalny, nawet jeśli na wierzchu widać bliznę.
Piszę ten tekst z kilku powodów. Pierwszym i chyba najważniejszym jest to, że chcę, aby moja historia dotarła do tych którzy utknęli w miejscu z którego ja nie potrafiłam się wygrzebać przez kilka lat. Jeśli moja historia jest Twoją i mimo upływu czasu czujesz, że nie wszystko jest dobrze, to modlę się, aby moje przemyślenia pomogły Ci pójść krok dalej w stronę uzdrowienia, w którym zawiera się nie tylko przebaczenie, ale również całkowite zagojenie rany.
Po drugie z całego procesu uzdrowienia po rozpadzie mojego kościoła została mi tylko jedna, (wymagająca dla mnie rzecz do załatwienia) i wiem, że jeśli się z Wami podzielę tą rzeczą, będzie mi prościej wykonać krok naprzód przez moje zobowiązanie tutaj. Bardzo tego pragnę, ale jak ze wszystkimi rzeczami tego typu - jest mi po prostu, po ludzku trudno i nie chcę tego ukrywać.
Wiem też, że nie każde z Was będzie potrafiło zrozumieć sytuację z którą się mierzyliśmy i szanuję to nie stawiając Wam żadnych oczekiwań, (być może po prostu to nie jest tekst dla Ciebie na ten czas), proszę jedynie o uszanowanie tego o czym tutaj piszę i odrobinę empatii. Dodam jeszcze, aby ustawić dobrze perspektywę: dla nas kościół jest rodziną.
CZY ROZPAD KOŚCIOŁA MOŻE BYĆ TRAUMĄ?
Nie dla każdego rozpad kościoła będzie nosił znamiona traumy. Ja i mój mąż jeszcze kilka lat temu nie wiedzieliśmy nawet, że jest to w ogóle możliwe. Taka opcja nie przychodziła nam do głowy i prawdę mówiąc myśleliśmy, że po prostu musimy sobie jakoś radzić w tej sytuacji, być twardzi, że wkrótce to wszystko co przeżywamy minie. Jednak mijały kolejne miesiące, w końcu lata, ale to się nie zmieniło i nadal tamta sytuacja wracała do nas jak przykry sen, którego chcesz się pozbyć, ale nie do końca jest to od Ciebie zależne. Nazwać to co się działo w naszym życiu po rozpadzie pomógł nam dopiero terapeuta, który powiedział jasno: te wszystkie objawy jasno wskazują na przeżycie traumy podobnej do żałoby. Pamiętam moment w którym mój mąż mi to przekazał. Było to dla mnie jednocześnie przerażające, zaskakujące, ale przyniosło również ulgę oraz motywację: skoro już wiemy co to jest, to znaczy, że można w końcu z tym wygrać.
JAK W BŁOCIE
Chcę abyście wiedzieli, że jako osoby pełniące funkcję przywódczą przez wiele miesięcy zmagaliśmy się z ciągłymi wyrzutami sumienia (wynikającymi z poczucia odpowiedzialności), które prowadziły nas do potępienia na zasadzie: inni już dawno sobie poradzili, zapomnieli, żyją dalej, a wy jesteście słabi i ciągle się w tym grzebiecie. Po czym wielokrotnie przychodziły myśli: czy w ogóle nadajemy się do tego co robimy, skoro inni żyją jak gdyby nigdy nic, a do nas ciągle wraca ból? A on wracał stale, ból którego wcale nie chcieliśmy, bo kto chce nurzać się ciągle w poczuciu odrzucenia, w poczuciu bycia niewystarczającym pomieszanym ze złością czy smutkiem? Osobiście miałam odczucie, że ciągle grzebię się w błocie z którego chciałabym wyjść, prosiłam Boga wiele razy o uzdrowienie i dar zapomnienia, ale gdy już myślałam, że jest dobrze, pojawiał się trigger i kolejne zanurzenie w falę trudnych do ogarnięcia emocji. Jeśli przeżywasz podobne rzeczy to doskonale wiesz jak bardzo to jest męczące. Energia, którą mogłabym poświęcić na wiele innych wartościowych działań była ciągle skierowana na walkę z grzebaniem się w przeszłości. Ja jednak od początku wiedziałam, że nie chcę tak funkcjonować i cieszy mnie, że Ty też nie musisz.
NIE JESTEŚ SAM
W ciągu ostatnich miesięcy spotkałam w naszym kraju dziesiątki osób, które przyszły do mnie aby opowiedzieć swoją historię, podobną do naszej. Elementem wspólnym tych opowieści było to, że trudno im było nazwać emocje z którymi się zmagają. Drugim elementem wspólnym było to, że mijały lata, nawet dekady, a Ci ludzie nadal pamiętali, nadal nie było im obojętne spotkać tamtą drugą stronę i niejednokrotnie nosili w sobie potępienie z tego powodu. Wydawało im się, że skoro wybrali przebaczenie, to ból powinien ustać. Kiedy tak się nie działo znowu przychodziło poczucie winy, smutek, złość…rana po której powierzchownie została tylko blizna zaczynała po raz kolejny boleć od środka.
Chciałam więc teraz napisać do każdej osoby, która przeżyła bolesne rozstanie/zerwanie relacji w kościele - jeśli pomimo wybrania przez Ciebie przebaczenia nadal czujesz, że kręcisz się w koło, a odczuwane emocje sprawiają Ci ból - to nie znaczy, że jesteś słaby, niewystarczająco dobry czy jesteś złym chrześcijaninem. To znaczy, że jesteś osobą wrażliwą, która straciła coś bardzo, bardzo cennego i Twoja dusza choruje z tego powodu. Może podobnie jak my przechodzisz traumę, którą trzeba się zająć, zaopiekować i leczyć. To jest jedno z głównych przesłań tego tekstu.
TRAUMA, POWAŻNIE TO BRZMI...
Dlaczego trauma? Brzmi to bardzo poważnie, a może po prostu nadmiernie przeżywam? Takie myśli również mogą pojawić się u Was, sama je miałam. W ciągu ostatnich 3 lat nauczyłam się jednak, że emocje i odczucia zawsze będą subiektywne (bo nawet jeśli wspólnie zgadzamy się, że jest nam np. zimno, to i tak moje odczuwanie zimna będzie nieco inne niż Twoje), dlatego nie używam już określenia, że ktoś jest przewrażliwiony, za mocno przeżywa itp. Emocje są darem danym nam od Boga, który pełni bardzo ważną funkcję informacyjną. To dzięki nim możemy określić stan naszego zdrowia emocjonalnego. Oczywiście stan naszego ciała również jest ważny, ale zauważ, że z terapeutą rozmawia się głównie o tym co odczuwamy i to subiektywnie. Jednym słowem to co przeżywasz informuje Ciebie (oraz innych) o stanie w jakim jesteś i to dlatego nie powinniśmy tego tłumić (tak jak my próbowaliśmy to robić przez pierwsze 3-4 lata po naszym doświadczeniu). Dzisiaj wiem, że moje ówczesne emocje nie były złe, one po prostu mówiły mi o tym w jakim miejscu jestem, nad czym powinnam pracować i o co się modlić. Nasza trauma przynosiła typowe dla niej objawy (a dzięki temu, że zaczęliśmy to rozumieć, było nam łatwiej wejść w proces zdrowienia) takie jak: “nawracające intruzywne wspominanie traumy, powracające sny, nagłe działanie lub czucie się tak, jak gdyby traumatyczne zdarzenie wystąpiło ponownie (flashbacki), reakcje fizjologiczne (np. przyspieszone bicie serca, pocenie się, bóle brzucha, duszności) podczas ekspozycji na bodźce symbolizujące lub przypominające traumę, unikanie miejsc lub osób, które się kojarzą z traumą, wchodzenie w rodzaj odrętwienia - unikanie aktywności, poczucie obojętności lub chłodu oraz poczucie „braku przyszłości”.” Według pani profesor wystarczą 2 z 5 objawów (każdego stopnia - więcej w artykule), aby zdiagnozować traumę. (Użyłam terminologii z artykułu prof. dr hab. Mai Lis-Turlejskiej, który Wam tutaj podlinkowuję)
Niech ta wiedza będzie dla Ciebie motywacją - jeśli to również Twoje zmagania, proszę, zgłoś się do psychologa lub terapeuty. Nie musisz dźwigać tego sam. Tak więc to były również nasze zmagania. Przed opublikowaniem tego tekstu dostałam jedno pytanie o to jaki jest mój cel. Mój cel jest taki: wesprzeć osoby w podobnym procesie, pokazać, że nie są same i pomóc im wejść w proces uzdrowienia.
CZY MUSIAŁO TAK BYĆ?
Pewnie zastanawiacie się ile “pikantnych” smaczków czyli szczegółów naszego rozstania Wam tutaj zdradzę. Być może Was rozczaruję, ale byłby to kolejny znak, że to nie dla Was piszę ten tekst. Żaden opis tej sytuacji nie byłby dla mnie satysfakcjonujący, ponieważ chcę uszanować każdą stronę konfliktu, który wystąpił, również tą która była “po drugiej niż moja stronie.”
Nie chcę abyście wyrabiali sobie opinię na temat stron czy rozważali, kto gdzie zawinił, czy popełnił błąd, (bo taki po ludzku mamy odruch) to nie jest cel tego tekstu. To nie jest sport podlegający punktacji czy analizie. Rozpad kościoła bardziej niż walkę bokserską przypomina rozwód, w którym cierpienie jest zawsze obustronne i tak dzisiaj z perspektywy uzdrowienia na to patrzę. Wiem, że w naszej sytuacji każda ze stron podjęła wszelkie znane sobie kroki, aby przejść przez to dobrze, w zdrowiu i jak to się mówi “podręcznikowo”. Niestety nawet takie rzeczy nie są w stanie całkowicie ochronić ludzi przed przeżywaniem straty, falą trudnych emocji, nieporozumień czy w następstwie tych rzeczy - konfliktów. (Widzę to na przykładzie bliskich mi osób, które przeżywają rozstania czy rozwody. Nawet jeśli obie strony są zgodne, to i tak nie ma 100% pewności i ochrony przed tym, że pojawią się ból, lęk czy poczucie odrzucenia.)
CHCEMY SZUKAĆ WINNYCH, TO PRZYNIOSŁOBY ULGĘ, ALE CIĘŻKO TAKICH ZNALEŹĆ BO…WSZYSCY COŚ STRACILIŚMY
Osobiście uważam, że w naszej sytuacji każda strona zrobiła wszystko co mogła, wkładając niemal nadludzki wysiłek, aby ten cały bolesny proces rozerwania zakończyć jak tylko najlepiej można. Wszyscy to widzieliśmy. Dzisiaj z perspektywy czasu i kilkunastu spotkań z terapeutą widzę również, że to czego nam być może zabrakło jako wspólnocie to więcej wiedzy na temat potencjalnych konsekwencji, która pozwoliłabym nam intencjonalnie mówić o trudnych emocjach, potencjalnych konsekwencjach, przechodzić jeszcze lepiej przez konflikty no i wcześniej zauważać objawy traumy, co doprowadziłoby do szybszego jej leczenia przynajmniej w moim przypadku… . Wszyscy chcielibyśmy mieć tą wiedzę tu i teraz, ale również pragnę zauważtć, że z drugiej strony nie mogę oczekiwać, że liderzy kościołów będą pełnili funkcję profesjonalnych terapeutów. To dlatego z taką pasją edukuję na ten temat i tak często mówię o tym, abyśmy wszyscy, niezależnie od pełnionej roli, podnosili osobistą odpowiedzialność za dbanie o swoje zdrowie psychiczne i emocjonalne. Bo to właśnie ono jest najbardziej wystawione na próbę podczas rozpadu kościoła. Jeśli zatem moja historia jest również Twoją - nie bój się iść szukać wsparcia specjalisty.
JAK (ŹLE) UKOIĆ BÓL
Jeszcze rok temu nie byłabym w stanie napisać tego tekstu. Było za wcześnie i być może podczas takich prób analizowałabym podejście każdej strony, szukała błędów i niedociągnięć, próbowała racjonalizować, tłumaczyć i nie miałabym w tym złych intencji… . Jednak pisałabym jeszcze z perspektywy osoby zranionej, która szuka powodu i to nie daje jej spokoju, bo tak właśnie działa zranienie - szukamy wyjaśnienia naszego bólu i to jest naturalne, ale perspektywa tych poszukiwań nie do końca jest tą właściwą i jeszcze do tego wrócę.
Wspomniałam o tym, że rozmawiałam z wieloma osobami, które również przeżyły rozpad kościoła i że cechą wspólną naszych historii jest to, że trudno nazwać dokładnie emocje, które nam towarzyszą. Po rozpadzie mojego kościoła chciałam bardzo szybko wrócić do “dawnego życia” (przewidywalnego, bezpiecznego, “mojego”), ale z oczywistych względów nie było to możliwe i chociaż bardzo się starałam poradzić sobie z sytuacją tak jak umiałam, to ograniczał mnie mój ówczesny brak wiedzy. Strata bliskich osób, które aktywnie brały udział w budowaniu naszej społeczności była dotkliwa na bardzo wielu poziomach. Straciliśmy nie tylko naszych bliskich, ale również część wspólnych marzeń, planów. W związku z tym musieliśmy bardzo szybko zredefiniować naszą codzienność, nauczyć się żyć inaczej i tak samo jednocześnie. Przyjęłam więc pewną strategię, która wydawała się mieć dobry skutek (zapomnieć, przyzwyczaić się, zacząć żyć na nowo) i owszem, ta strategia przynosiła tymczasową ulgę, ale nie zdrowie i rozwiązanie sytuacji.
Wtedy tego tak nie widziałam, ale tą strategią było po prostu wypieranie tego co się zdarzyło, zamrażanie swoich uczuć i emocji. Był to pewnego rodzaju odruch obronny (a wiem to dzięki terapii). Wielu z nas obawia się wchodzić na nowo w temat przeżywania bolesnych wydarzeń ponieważ mają wrażenie, że fala smutku, złości, gniewu, trwogi, poczucia samotności, straty i wielu wielu innych trudnych emocji po prostu ich zaleje i zatopi. Mają poczucie, że wtedy już sobie na pewno nie poradzą. I ja też tak się czułam, dlaczego? Bo jestem po prostu człowiekiem.
FALA ZA FALĄ
Jak objawiało się moje wypieranie? Bardzo klasycznie, wręcz podręcznikowo, na przykład kiedy spotykałam osoby, które budowały tamtą wspólnotę zalewała mnie fala wielu trudnych do nazwania i określenia uczuć, było to przytłaczające, nie bardzo wiedziałam dlaczego tak się dzieje i przez to trudno mi było zachowywać się naturalnie. Zamrażałam więc moje emocje ponieważ nie wiedziałam jak je uwolnić we właściwy sposób, aby nikogo nie ranić. Moje zachowanie wskazywało więc na niechęć, oziębłość, oschłość, tymczasem ja nie chcąc wyjść na “histeryczkę” i tak wychodziłam w oczach ludzi na kogoś, kto ma problem. Bo tak po prostu było. Wielokrotnie na moich warsztatach i wykładach mówiłam o tym, że jeśli nie zarządzamy właściwie swoimi emocjami i nie pozwalamy sobie wytracić energii którą kumulują to prędzej czy później to one zaczynają rządzić nami. Jeśli nie czujemy się wysłuchani lub nie przyzwalamy sobie na wyrzucenie bólu, to dusimy w sobie wszystko co przeżywamy. Czasem zupełnie nieświadomie. Nasza dusza przypomina wtedy kocioł bulgoczącej gęstej zupy i trudno w końcu rozsądzić jaka jest w ogóle baza tego dziwnego wywaru. Sama byłam tego przykładem. Dlatego właśnie włączał mi się mechanizm obronny w postaci zamrażania, unikania sytuacji kontaktu czy unikania rozmów. Tak jak w powyżej przytoczonym artykule.
POCIĄG DO WARSZAWY
Pisałam, że jeszcze rok temu nie byłabym gotowa na napisanie tego tekstu, jak i kiedy więc zaczęła zmieniać się sytuacja? Opowiem Wam teraz o tym co było dla mnie kluczowe w uzdrowieniu i chciałabym, aby każdy z Was spróbował wziąć z tej historii Bożego działania to co najlepsze. Podkreślam kolejny raz - nie piszę tego tekstu, aby kogoś rozliczać - a jeśli kogoś pragniecie rozliczyć to najprędzej mnie samą. Niech poniższa historia przyniesie tym, którzy tego potrzebują wsparcie i nadzieję, że może przyjść uzdrowienie, nawet po wielu latach. Przebaczenie nie szuka zadośćuczynienia i ja również go nie szukam.
Dokładnie rok temu jechałam pociągiem do Warszawy czytając książkę “Soul Care”. W tamtym czasie byłam już po półrocznym procesie terapeutycznym nastawionym na zrozumienie siebie i swoich emocji. Dużo edukowałam (w tym sama siebie) uczyłam się, przechodziłam przez różne wyzwania czasem zwyciężając, nieraz upadając. Można by powiedzieć, że po kilku latach od rozpadu żyliśmy już swoim życiem, że poszliśmy dalej, lecz gdzieś pomiędzy wierszami codzienności ja jednak ciągle odczuwałam objawy traumy (z powyższych, które opisałam) co jasno wskazywało mi, że to nie jest koniec historii, która zaczęła się ponad 5 lat temu.
Z pozoru wyglądało, że jest ok. Każdy kościół żył swoim życiem. Ja jednak nie byłam wolna i wiem, że wielu z was po podobnych przejściach pozornie wygląda na zdrowych. Jednak waszemu sumieniu i Waszej ocenie z pomocą Ducha Świętego pozostawiam to, czy jest to prawda. Jeśli byłabym wolna, to nie czułabym ukłucia pod mostkiem, kiedy widziałam na przykład jakieś zdjęcia z tamtego kościoła. Gdybym była wolna to wspomnienia i trudne emocje nie włączałyby mi tak prędko odtwarzania traumy i wydarzeń tamtych lat, nie przyspieszałoby mi serce i nie czułabym nieprzyjemnego wyrzuty adrenaliny. Wracały do mnie wspomnienia, sceny, uruchamiało się tzw intruzywne odtwarzanie traumy.
PRÓBOWAŁAM TYSIĄCE RAZY
Tego wszystkiego co dzieje się w środku nie widać na pierwszy rzut oka, pozornie wszystko wydaje się ok, ale to siedziało we mnie i nie mijało pomimo moich starań. Dlatego już nie wierzę w porzekadło: “czas leczy rany”, może leczy powierzchownie, ale mnie takie "leczenie" nie interesowało. Byłam również świadoma swojej odpowiedzialności przed Bogiem, samą sobą i ludźmi. Dlatego dokładałam naprawdę wszelkich starań według “przepisu” który był mi wpajany przez ludzi mądrzejszych ode mnie: błogosławiłam więc “tamtą” stronę, modliłam się o ich powodzenie, o zdrowie, o wzrost. Robiłam wszystko “podręcznikowo”, pobożnie i biblijnie, a jednak objawy nie mijały pomimo szczerych chęci i to dlatego właśnie czułam się jakbym grzebała się ciągle w błocie.
Wróćmy więc do pociągu i do książki. SoulCare to bardzo dobra książka nastawiona na uzdrowienie obszarów w naszej duszy, a więc również naszych emocji i naszej psychiki w bezpośrednim połączeniu z naszą duchowością. Jak możecie się domyślić nadszedł czas na rozdział o przebaczeniu i czytałam go z otwartym sercem oraz umysłem. Oczywiście już samo słowo “przebaczenie” uruchamiało we mnie lawinę przemyśleń, wspomnień i dyskusję z Bogiem na temat tego co mam zrobić, abym w końcu była naprawdę wolna. Skoro przebaczałam tyle razy, dlaczego nadal nie jestem? Co robię nie tak?
Zamknęłam rozdział w połowie i byłam wzburzona. Pamiętam jak zasłoniłam książką twarz i powiedziałam bezgłośnie do Boga; “Ile jeszcze to będzie trwało? Ile będę się jeszcze męczyć? Ta sytuacja mnie ogranicza!” Nagle usłyszałam głos Ducha Świętego: “musisz wykonać pierwszy krok.” Zagotowałam się w środku i gdybym mogła to bym wstała z tego fotela i zaczęła się kłócić z Bogiem wygrażając mu przysłowiową pięścią, ale każdy kto jechał pociągiem w Polsce wie, że może to być zarówno trudne fizycznie do wykonania przez odległości między siedzeniami jak i niepokojące dla współpasażerów. Chciałam więc zachować klasę, ale byłam autentycznie wściekła na Boga, zakryłam więc twarz książką, odwróciłam się w stronę okna (zawsze wybieram miejsce przy oknie jeśli mogę) i przez łzy wyszeptałam bezgłośnie, lecz DOBITNIE: CO? ZNOWU MAM COŚ ROBIĆ? JA? ILE CZASU JUŻ PRACUJĘ NAD SOBĄ, ILE CIERPIENIA ZNIEŚLIŚMY? I JA MAM COŚ ZNOWU ROBIĆ PIERWSZA? MAM IŚĆ NA JAKĄŚ ROZMOWĘ? DLACZEGO NIE ONI? Po chwili usłyszałam odpowiedź: “bo to jest Twoja walka a nie ich i jeśli nie wykonasz pierwszego kroku to już zawsze będziesz się męczyć i nigdy nie będziesz wolna.” Wtedy uświadomiłam sobie jeszcze dobitniej, że to nie jest już “nasze” (obu stron) zmaganie. To jest moja walka i Szatan żeruje na tej sytuacji ciągle mnie osłabiając.
Emocje się we mnie kotłowały, oczywiście znowu włączyło mi się intruzywne odtwarzanie traumy i teraz pisząc to z perspektywy prawie roku w wolności, aż nie mogę uwierzyć jak bardzo było to wykańczające i ograniczające. Wtedy w tamtym pociągu, pomimo mojej wielkiej złości chciałam być jednak posłuszna i jak niczego innego pragnęłam zmiany, uzdrowienia. Wiedziałam też, że to przede wszystkim Bóg też pragnie mojej wolności i chociaż nie wiedziałam wtedy jak miałoby się to stać, odpowiedziałam: Boże, nie wiem co mam zrobić, ale zgadzam się. Pokaż mi tylko jaki mam zrobić ten pierwszy krok.*
*Wtedy ten pierwszy krok po ludzku kojarzył mi się takim oficjalnym pójściem do lidera tamtej wspólnoty i “rozgrzebywaniem” wszystkiego na nowo. Nie jestem przeciwnikiem trudnych rozmów, ale minęło tyle czasu, że na logikę wydawało mi się to kuriozalne, bo co kogo interesuje, że “Wolniakowa sobie nie radzi”. Miałam wrażenie, że tylko bym się ośmieszyła i nie czułam się komfortowo z tą myślą, że miałabym znowu wracać i dosłownie “zawracać” komuś głowę. Bałam się również wyśmiania i potraktowania mnie jak “histeryczki” z racji mojej wcześniejszej widocznej oschłości. I chociaż zapewne zostałabym przyjęta ze współczuciem i miłością, to po prostu przychodziły do mnie takie myśli. A piszę o tym dlatego, aby pokazać Wam jakie myśli mogą do Was przyjść, gdy podejmiecie decyzję, że chcecie rozprawić się z sytuacją, która miała miejsce dawno temu. Jednak jak sami widzicie Bóg nie nazwał mnie przewrażliwioną historyczką, lecz podjął temat całkiem na poważnie. Ja również postanowiłam na poważnie się z tym zmierzyć, ale dałam Bogu jeden warunek: prowadź mnie, bo sama nie dam rady.
PRZEBACZAM, WIĘC DLACZEGO NADAL MNIE BOLI?
Minęły kolejne dwa miesiące, był wakacyjny wieczór, mieliśmy gości (chłopaków z naszego kościoła). Leżałam na kanapie w salonie i odpoczywałam słuchając z daleka rozmów na naszym tarasie 6m2. Wzięłam do ręki Soul Care i otworzyłam w miejscu, na którym skończyłam tamtego dnia w pociągu. Moje serce ciągle było otwarte na uleczenie, jednak nadal nie bardzo wiedziałam jak mogę to zrobić. Wtedy usłyszałam jak mój mąż, zapytany, odpowiada na pytanie o to, jak czuł się kiedy wtedy z kościoła odeszli jego przyjaciele i brat. A on spokojnie opowiadał o tym jak trudne to było, nie słyszałam jednak w jego głosie zranienia, potępienie czy prób szukania winnych lub zadośćuczynienia. Cieszyło mnie to i podziwiałam Szymona, za taką dojrzałość. Cieszyło mnie również, że nie przeciekał (co zaraz wyjaśnię). I właśnie wtedy natrafiłam na rozdział, który był dla mnie przełomowy w tej sytuacji. Autor SoulCare wyjaśnił dlaczego nawet po podjęciu decyzji o przebaczeniu nasza rana potrafi się odnowić i boleć znowu. Opisywał dokładnie ten sam proces błędnego koła w który wpada tak wielu z nas i podawał wyjaśnienie, które postaram się tutaj ładnie sparafrazować: oprócz przebaczenia (czyli uznania, że nikt nie jest nam nic winien) musi nastąpić także opłakanie ran i strat odpowiednie do ilości rany, którą otrzymaliśmy. Przyrównał to do kubków, w skrócie: aby opłakać 20 litrów ran nie wystarczy nam kubek przeprosin i kilka łez. Płaczcie z płaczącymi - czy coś Wam to mówi?
Wtedy zrozumiałam, że nasza sytuacja to nie było powierzchowne zadrapanie, na które wystarczy nakleić plaster. Nasza sytuacja dotyczyła nie tylko kościoła jako wspólnoty, ale dotyczyła również naszej rodziny, osób nam absolutnie najbliższych dosłownie i w przenośni, a rana która w nas była, była dosłownie śmiercionośna i goiła się bardzo powoli co rusz się otwierając, co pokazywało tylko jak wielką stratę przeżyliśmy bez jej opłakania. (To nie znaczy, że nie było łez - łzy były, ale raczej wynikające z sytacji stresowych, nie były to łzy opłakujące stratę i pogodzenie się z nią.)
Zrobiło mi się gorąco i chociaż nie do końca byłam pewna czy to coś da pomodliłam się i chwyciłam za telefon. Napisałam do mojego szwagra (z tamtego kościoła) z prośbą o spotkanie i rozmowę prosząc jednocześnie o dyskrecję. Czułam, że robię coś ważnego, ale jednocześnie nosząc pewną obawę, że to nie zadziała…w końcu minęło tyle lat, tyle słów zostało wypowiedzianych i to nie przynosiło wiele ulgi... Nie mogłam i nie chciałam budować sobie żadnych oczekiwań, ale czułam jednocześnie silne wsparcie i zachętę Ducha Świętego i po prostu w to weszłam.
PŁACZCIE Z PŁACZĄCYMI
To spotkanie było jednym z najtrudniejszych w moim życiu i kiedy o tym piszę z oczu lecą mi łzy. Mam świadomość, że dzielę się z Wami czymś bardzo prywatnym, ale jeśli ma to przynieść dla kogoś wsparcie i siłę to jestem gotowa nawet narazić się na to, że “ludzie będą gadać” czy uznają mnie za dziwaka - nie oni pierwsi i nie ostatni ;) Nie zawsze jesteśmy gotowi, aby wykonać taki krok, każda historia jest indywidualną drogą i wiele zależy od relacji między Wami a Bogiem. Powiem Wam więc jak przygotowałam się do tej rozmowy, co z niej wyniknęło, a wy ocenicie czy możecie wziąć z tej historii coś dla siebie.
Po pierwsze muszę powiedzieć, że mój szwagier jest prawdziwym darem Nieba dla naszej rodziny i Duch Święty po prostu wiedział, że mamy momentum na to spotkanie. Dlatego proszę - nigdy nie idźcie na takie rozmowy sami, na tzw. żywioł, ale zawsze z Duchem Świętym prosząc Boga o przygotowanie gruntu. Po drugie - miałam już solidny przepracowany fudament - wiedziałam, że nie szukam zadośćuczynienia, nie żądam przeprosin, ale proszę o wysłuchanie. Kiedy podejmujemy decyzję o przebaczeniu uznajemy tym samym, że druga strona nie ma już żadnego długu wobec nas do spłacenia. To czego mi brakowało to opłakać moją ranę i straty i poprosić o...przebaczenie. Chciałam opowiedzieć mojemu szwagrowi (również jako reprezentantowi drugiej strony, oraz rodzinie) o moim i mojego męża bólu tak, jak go widziałam wtedy i jak go widzę i czuję teraz. Moje przygotowania polegały na tym, aby przygotować mojego ducha i duszę na wylanie się przed “drugą stroną” bez grama oczekiwań, agresji czy żądań. Musiałam również stać się bezbronna i być gotowa na przyjęcie trudnych słów prawdy czy opinii od drugiej strony. To również element dojrzałego podchodzenia do konfliktu - bycie gotowym na przyjęcie trudnych słów prawdy (nie mówię jednak tutaj o wysłuchiwaniu np. obelg, lecz o prawdzie która wyzwala i wiemy, że powinniśmy stawić jej czoła), może nie jestem w tym mistrzem, ale bardzo chcę być w tym coraz lepsza.
MIŁOŚĆ NIE SZUKA WINNYCH
Usiedliśmy więc w bezpiecznej przestrzeni i zaczęliśmy rozmawiać. Na początku zapewniłam mojego szwagra, że nie mam żadnych oczekiwań, że przychodzę w nadziei, że ta rozmowa przyniesie mi upragnioną wolność. Szukałam wolności, nie winnych. Zaczęłam więc opowiadać o wszystkim i oczywiście łzy ciekły mi po policzkach. Tak naprawdę pierwszy raz mogłam sobie pozwolić na mówienie o tym co naprawdę przeszliśmy z wiedzą czym to było i skąd się wzięło, a przeszliśmy wiele. Utrata poczucia sensu życia nie była najtrudniejszą rzeczą jakiej doświadczyliśmy. Mówiłam Mateuszowi o tym, że nie umiałam sobie z tym poradzić, więc zachowywałam się oschle. Przeprosiłam go za to i wyznałam mu to, że grzeszyłam przeciwko nim myślami i słowem. Pamiętacie jak wspominałam o "przeciekaniu" kilka akapitów wcześniej? Kiedy człowiek tłumi w sobie trudne emocje, kiedy nie radzi sobie z przetwarzaniem i przechodzeniem przez ciężkie sytuacje zaczyna “przeciekać”. Takie przeciekanie objawia się czasem bardzo niewinne: może być to celowe zwrócenie uwagi na to, że ktoś nas źle potraktował, aby uwidocznić nasz ból czy błędy drugiej strony. Mogą to być delikatne lub mocniejsze przytyki pod pozorem żartu, wyciąganie na wierzch słabości tej drugiej strony czy bardziej skrajnie tworzenie plotki, oczernianie i kłamstwa. Nie wszystko z tych rzeczy było moim udziałem, ale to co było zostało przeze mnie wyznane i otrzymałam przebaczenie od mojego szwagra. To dlatego mam odwagę, aby o tym tutaj pisać i mówić o tym publicznie. Nie jest to dla mnie powód do dumy, ale również nie wstydzę się tego, ponieważ otrzymałam przebaczenie i nie jest to już moim udziałem, nawet jeśli ktoś próbowałby się na to powoływać, wypominać czy używać przeciwko mnie to nie ma nade mną mocy i nie jest już moim udziałem.
Pragnę zwrócić uwagę na to, że wyznanie sobie grzechów i otrzymanie przebaczenia są również częścią drogi do wolności od zranień. (Grzechem przecież ranimy nie tylko innych, ale również samych siebie, no i sprzeciwiamy się Bożej woli). Prosiłam nie tylko o wysłuchanie, ale również o zrozumienie i otrzymałam je i wydaje mi się, że to poczucie bycia akceptowanym i kochanym pozwoliła mi przejść przez najtrudniejszą, ale chyba jednocześnie najwspanialszą rozmowę mojego życia. Jak już wspomniałam Mateusz jest dla mnie darem od Nieba - jego serce zarezonowało z moim. Przez ponad godzinę siedzieliśmy przed sobą z mówiąc o tamtych stratach i ranach, opłakując utratę relacji, wspólnych planów, marzeń, tamtych dni, przebaczając sobie i przepraszając się wzajemnie. Wyszłam z tamtej rozmowy zapłakana, niezwykle wzruszona, wdzięczna, pełna miłości… nareszcie wolna. Podczas tamtej rozmowy zostałam zapewniona o tym, że jestem ważna i kochana oraz, że nie mam już żadnego długu do spłacenia. A po czym poznałam, że jestem wolna? Intruzywne odtwarzanie traumy zniknęło, pozostałe objawy również.
WOLNOŚĆ MA NA IMIĘ...
Od tamtej pory miałam okazję usługiwać ludziom, którzy przeżyli lub przeżywają rozłam w swoim kościele dzieląc się moją drogą, niosąc im nadzieję i wskazówki jak mogą wyjść z błota w którym sama brodziłam przez ostatnie lata. Mogę teraz śmiało i z pełną akceptacją powiedzieć o mojej wolności w stosunku do kościoła i ludzi, którzy odeszli od nas 5 lat temu. Moja rana i straty zostały prawdziwie głęboko opłakane, moje życie nabrało nowych barw, nie czuję już kłucia pod mostkiem, gdy widzę jakieś zdjęcie lub słyszę o tamtym miejscu. Jednak jak może pamiętacie na samym początku napisałam, że została mi jeszcze jedna rzecz do zrobienia. Zorientowałam się jakoś w okolicy świąt, kiedy poczułam niefajne ukłucie pod mostkiem, które sygnalizowało mi, że włącza mi się poczucie odrzucenia, a miało to miejsce tylko w jednym przypadku i dotyczyło to jednej konkretnej osoby z tamtych wydarzeń. Wiedziałam, że Bóg chce, abym doświadczyła wolności również w tej kwestii - dlatego zachęcona poprzednimi wydarzeniami powiedziałam: Boże, czekam więc na kolejne momentum, bo Ty tylko Ty jesteś prawdziwą wolnością.
NA RÓŻNYCH POZIOMACH / OSTATECZNE ROZLICZENIE
(tak, tytuł celowo clickbaitowy, żeby zwrócić na niego waszą uwagę ;)
Jakiś czas temu miałam bardzo poruszającą rozmowę z osobą, która przeżyła swoje odejście z kościoła, w którym służyła od wielu lat. Usłyszała o mojej historii i wiele jej wspomnień odżyło, pragnęła więc podzielić się ze mną tym co przeżywała. Usiedliśmy w kawiarni i zaczęłam słuchać o tak znanych mi odczuciach. Słyszałam o tym jak zaczęła zachowywać się tamta druga strona i co było w tym bolesne czy “niefajne”. Słyszałam też o domniemanych błędach i zaniedbaniach. Widziałam próby racjonalizowania sobie straty, podobne do tych, których sama doświadczałam. W mojej pracy staram się słuchać i pytać Ducha Świętego o głębię wypowiadanych do mnie słów. Wysłuchałam tamtej osoby, nie deprecjonowałam jej uczuć, bo dla niej są jak najbardziej prawdziwe. Po chwili zadałam jej po prostu jedno pytanie:
“Powiedz mi, co tak naprawdę czujesz gdy o tym opowiadasz? Gdzie jest samo źródło tego bólu?”
W sytuacjach konfliktu, kiedy towarzyszy nam silny stres, a jednocześnie próbujemy sobie układać wszystko na nowo, poczucie zamieszania nie jest niczym dziwnym. Sama na początku wspomniałam o tym, że poczucie chaosu w głowie i przeplatanie się różnych emocji było moją codziennością. Kiedy po kilku miesiącach od rozmowy z moim szwagrem poczułam kolejne ukłucie pod mostkiem szybko uruchomiłam całą dostępną mi wiedzę i doświadczenie. Zaczęłam razem z Duchem Świętym dochodzić do tego czym to było dokładnie spowodowane. Gdzie jest źródło? Podczas rozmów o rozpadzie kościoła na początku najczęściej pojawiają się takie słowa jak: gniew, złość, poczucie bycia oszukanym, okłamanym, które mieszają się z lękiem, żalem, niechęcią czy nawet obrzydzeniem. Jednak kiedy zaczynamy przyglądać się głębiej tym emocjom i zaczynamy rozchylać kolejne warstwy pojawiają się emocje już mniej “agresywne”. Tam pod przykryciem gniewu czy żalu pojawia się często poczucie odtrącenia, samotność, smutek po utracie kogoś bliskiego.
TOŻSAMOŚĆ I ŻAŁOBA
PO STRACIE
Utrata bliskiej osoby czy relacji może obudzić w nas poczucie odrzucenia, zwłaszcza jeśli druga strona nie opłakuje z nami straty i szybko zaczyna żyć własnym życiem, w którym nie ma już miejsca dla nas (oczywiście może być to pozorne, ponieważ nie wiemy co dzieje się w sercu tej osoby). Wtedy dochodzi do tego mniej lub bardziej świadome porównywanie się do "nowych" ludzi w jej otoczeniu, czujemy się gorsi, a to budzi w nas reakcję obronną, najczęściej agresywną lub wręcz przeciwną - stajemy się oschli, odrętwiali. Podobnie działa to w drugą stronę: jeśli czujemy podskórnie, że zawiedliśmy to naszą pierwszą reakcją będzie próba wybielenia siebie i samousprawiedliwienia. Takie odczucia towarzyszyły również mi samej i pojawiają się wielokrotnie w moich rozmowach z Wami, kiedy rozmawiamy o rozpadzie kościoła.
Niestety…Większości z nas nikt nie nauczył w dzieciństwie w jaki sposób rozmawiać na bieżąco o trudnych emocjach czy zdrowo przechodzić konflikt, dlatego działamy trochę na czuja, trochę z automatu. Nie można nikogo winić - każdy robi tak jak potrafi najlepiej, a fala trudnych emocji w takim momencie nie jest niczym nienaturalnym. Warto w takiej sytuacji zadać sobie dwa pytania: (jestem taka "mądra", bo terapeuta mi o tym powiedział ;) )
1. Co mówią moje emocje o miejscu w jakim jestem? Jakie moje potrzeby nie są zaspokojone.
2. Gdzie leży źródło tych uczuć, co się kryje pod gniewem, smutkiem czy złością?
Efekt takich przemyśleń jest często zaskakujący...bo kiedy wypowiedzą się już złość, lęk czy smutek do głosu dochodzą emocje z samego dna, ze źródła, które jest silnie połączone z naszą tożsamością. Moi rozmówcy zaczynają wtedy mówić, że przychodzi do nich poczucie opuszczenia, samotności, słabości i bezradności po stracie kogoś bliskiego czy poczucie, że nie mamy dla kogoś już wartości. Okazuje się, że każdy z nas coś/kogoś stracił i to gdzieś głęboko nadal bardzo boli. To dlatego rana ciągle się otwiera i nie chce się zagoić. To jest niejednokrotnie żałoba i strata, którą trzeba opłakać, podczas gdy wielu z nas próbuje o tym zapomnieć, bo tak próbują sobie z tym poradzić.
I właśnie to jest moja ostatnia rzecz przed którą staję dzisiaj ja. Trigger, który mnie dotknął nie dotyczył już kościoła, ale mojej osobistej relacji którą straciłam lata temu podczas tamtych wydarzeń, a była to dla mnie relacja na tyle ważna, że nadal potrzebuję ją opłakać i przeżyć nad nią żałobę (nadal jeszcze zastanawiam się jak to zrobić i czekam na momentum). Bo wtedy, oprócz rozpadu rodziny doświadczyłam również innego poziomu straty. Z mojego życia zniknęła osoba dla mnie bardzo ważna i bliska. Skąd wiem, że to jest powód powracającej traumy? Po pierwsze analiza sytuacji z poziomu mojej obecnej wiedzy, po drugie powracające sny i to, że po ponad 5 (sic!) latach nadal zdarza mi się cicho płakać po tamtej stracie. Bardzo mi jej brakuje i wiem, że chciałabym jej powiedzieć o tym, nie mam jednak jeszcze w sobie tyle odwagi.
Jeśli zmagasz się z traumą po rozpadzie kościoła, to warto zadać sobie pytanie na jakich poziomach doświadczyłeś/doświadczasz swojej straty. Tym wpisem chcę pokazać każdemu, niezależnie po której stronie staje, że wszyscy cierpimy, oraz że najczęściej każdy musi coś opłakać, przyznać się do błędu czy wyznać grzech…Może w pierwszym odruchu chcemy racjonalizować, szukać winnych…ale tutaj nie ma winnych, są ofiary, bo każdy z nas coś stracił, a jeśli wybierasz przebaczenie, to ono mówi: nie jesteś mi już nic winien.
KAŻDY MA SWOJĄ HISTORIĘ, DAJMY SOBIE JĄ PRZEŻYĆ
Nie wiem jaki konflikt był przyczyną Twojego rozpadu, ale w większości przypadków zaczyna po cichu i pozornie niewinnie: od tego, że nie umiemy powiedzieć sobie tego co naprawdę czujemy oraz nie potrafimy usłyszeć siebie nawzajem. Dlaczego? Powodów jest wiele, ale z rozmów z Wami wnioskuję, że praktycznie NIGDY nie wynikają ze złej woli…najczęściej z braku umiejętności czy wiedzy jak zrobić to inaczej, jak rozmawiać, sygnalizować czy zdrowo przechodzić taki konflikt. Pewnych rzeczy nie da się cofnąć, można za to wyciągać wnioski i tak właśnie próbuję żyć, to pokazuje mi Bóg. Przebaczenie już mam, nikt nie jest mi nic winny, a to co mi pozostało, to opłakanie mojej ostatniej straty i zagojenie rany. Chcę i muszę powiedzieć tej osobie o tym jak bardzo mi jej brakowało przez te ostatnie lata, jak bardzo za nią tęsknię i że jeszcze nie umiem poradzić sobie z utratą tamtej relacji. Ale to nie wszystko chcę również jej wyznać to za co ją przepraszam i prosić o przebaczenie. Czy się boję? No jasne! Każdy by się bał, bo skąd mam wiedzieć co z tego wyniknie… ale trzymajcie mnie za słowo, że w końcu to zrobię, czekam tylko na moje momentum z Duchem Świętym, bo on wie najlepiej, kiedy będę mogła wykonać znowu ten pierwszy krok.
WEŹ Z TEJ HISTORII TO CO CHCESZ I IDŹ Z DUCHEM
ŚWIĘTYM PO UPRAGNIONĄ WOLNOŚĆ.
To już koniec, wow! Gratuluję wytrwałości no i dziękuję za to, że byłeś ze mną w tej historii, doceniam to i mam nadzieję, że zainspiruję kogoś do walki o swoją wolność, bo to był główny cel tego tekstu.
NAPISY KOŃCOWE
Trudne sytuacje są częścią naszego życia i po prostu się zdarzają, czasem możemy im zapobiec, czasem nie jest to w ogóle od nas zależne. To co możemy zrobić to nauczyć się działać prewencyjnie, aby zminimalizować ryzyko i potencjalne straty. Jak to robić? Jedną z metod jest uczenie się komunikacji bezprzemocowej (przykład: “Czuję się niekochany” zamiast “Ty mnie nie kochasz”), czyli rozmawiania o trudnych emocjach tak, aby rozmówca nie czuł się atakowany. Kolejną jest nie ukrywanie czy zatajanie prawdy w obawie przed konsekwencjami (bo one i tak prędzej czy później się pojawią) lub pod otoczką pobożności. Świadome wchodzenie w konflikt (chodzi o to, aby nie udawać, że wszystko gra, gdy czujemy, że atmosfera wokół się gotuje) i uczenie się jak zdrowo go przeprowadzić jest rzadką, jednak bardzo potrzebną umiejętnością w rodzinach czy wspólnotach. Edukujmy się i nabywajmy mądrości.
Na koniec jeszcze raz zwrócę się osobiście do każdego, kto przeżywa lub przeżył rozpad wspólnoty / kościoła:
Pamiętaj, że:
To co przeżywasz może być traumą (i nie jest to powód do wstydu) - warto szukać wsparcia specjalisty
Bóg pragnie Twojej wolności, trwanie w takiej sytuacji nie pozwoli Ci żyć naprawdę
W takim konflikcie zawsze obie strony cierpią, nawet jeśli wydaje Ci się, że jest inaczej.
Szukanie winnych nie przynosi wolności
Twoją odpowiedzialnością i oznaką dojrzałości jest zawalczenie o prawdziwą wolność
Wolność zaczyna się od przebaczenia, czyli podjęcia decyzji, że nikt nie jest nam nic winien.
Świadomość tego co siedzi najgłębiej w nas pomaga radzić sobie z tą sytuacją. Czasem musimy opłakać stratę kogoś, kto już nie żyje lub kogoś, kto nie jest gotowy na wspólne opłakanie rany. Wtedy można zrobić to pod opieką terapeuty.
Konsekwencje rozpadów wspólnot potrafią dotknąć nawet kolejne pokolenia. Walka o uzdrowienie ran również z tego powodu jest naszą odpowiedzialnością.
Nie jesteś sam, jeśli chcesz podzielić się ze mną swoją historią, napisz do mnie maila.
Dziękuję też każdemu kto przeczytał moją historię nawet, jeśli nie przeżył podobnych rzeczy. Dziękuję Ci za Twoją empatię, odwagę i chęć zrozumienia. Modlę się, aby Duch Święty pozwolił Ci zrozumieć moją perspektywę. Kto wie - może kiedy spotkasz osobę zmagającą się z czymś podobnym, to wtedy Ty staniesz się tym, kto pomoże jej wykonać ten pierwszy krok…
Irmina Wolniak
4.04.2023
Wszelkie udostępnianie lub kopiowanie tego artykułu bez uprzedniego poinformowania autora jest prawnie niedozwolone na mocy praw autorskich. Jeśli chcesz podzielić się moją historią z kimś innym lub chcesz podzielić się ze mną swoimi przemyśleniami - napisz do mnie: kontakt@irminawolniak.pro
Jeśli chcesz uhonorować moją pracę możesz postawić mi wirtualną kawę, będę Ci niesamowicie wdzięczna za wsparcie mojej działalności w sieci.